Z jakiegoś powodów mam wrażenie, że to co tutaj publikuje nie pokrywa się z samą nazwą bloga i tym, dlaczego zaczęłam pisać. Jestem świadom...
Z jakiegoś powodów mam wrażenie, że to co tutaj publikuje nie pokrywa się z samą nazwą bloga i tym, dlaczego zaczęłam pisać. Jestem świadoma tego, że nie mogę wiecznie szastać i poruszać pesymistycznych tematów, bo po pierwsze może to popsuć humor czytelnikom, a po drugie sama mogę się zamknąć w tym kole.
Moim celem było pracowanie nad własnymi emocjami, by po prostu czuć się lepiej. Sama z siebie nie dałam rady i w końcu depresja zaczęła mnie dusić. Walczyłam u boku antydepresantów i jakoś się udało. Chyba. Wiem, że nie będę hasać w szczęściu przez cały czas, lecz za każdym razem kiedy jestem smutna mam wrażenie, że się cofam, bo są to uczucia, które towarzyszyły mi właśnie przy depresji.
Kiedy zagłębiałam się w te tematy pisząc post 'mój partner ma depresję' natknęłam się na pojęcie chorobowych zaburzeń nastroju. Chodzi mi o zaburzenia dwubiegunowe przebiegające naprzemiennie jakby w dwuch etapach: mania i depresja. Manię powinnam chyba wyjaśnić, bo nie chodzi o to, że zamieniasz się w jakiegoś psycho. Jest to wręcz przesadzone uczucie euforii (więcej tutaj). Boję, nie boję się tego, że w tym właśnie kole tkwię.
Nie wiem czy o tym mówiłam, ale kiedy zaczęło się poprawiać, to byłam szczęśliwsza niż kiedykolwiek w życiu. Pozytywne nastawienie to wręcz ze mnie tryskało, miałam mnóstwo do powiedzenia. Pytając o to Lucasa ten wręcz stwierdził, że jestem bardziej żywa. Teraz jest tak sobie. Czuję jakby ten etap przed depresją: obojętność, do mnie wracała. Mogę tylko mieć nadzieję, że się nie pogorszy, bo sama jakoś nie mam na to wpływu. Nie potrafię zapobiec temu procesowi.